Proste życie, czyli znowu się wyprowadzam.
Proste życie, czyli znowu się wyprowadzam.
W niedzielę znowu dostałam histerii i chciałam się wyprowadzić. Histeria odbywa się tak, że staję na środku dużego pokoju i oznajmiam, głosem na ultradźwiękach, że pieprzę i już nie mogę i ja się wyprowadzam, bo tu mieszkam tylko ja, a oni czyli B&B i A., czyli mąż, tylko tu bywają i korzystają i jest im wszystko jedno.
Wymachuję rękami, rodzina się gapi przez kilka sekund, po czym olewa i dalej zajmuje się swoimi sprawami, czyli odpoczywa, bo tak z założenia powinna odbywać się niedziela. A ja wybiegam z pokoju, dramatycznie opadam na krzesło i usiłuję się uspokoić. Przypadki niedzielne.
Wyprowadzam się regularnie, kiedy przerasta mnie codzienna ilość rzeczy do robienia, rozwiązywane w setkach konflikty mojej dwójki i ich anarchiczno-kreatywny chaos i wszędzie latające włosy kota, których mialo nie być, a są w ilościach hurtowych, bo jak podchodzę do niej z grzebieniem, to ona w nogi, tak uwielbia się czesać. A ja bym tak czasem chciała, żeby było miło i ślicznie, czysto i dzieci do siebie przytulone. Jak na instagramie.
Pomyślałam o wypowiedzianym tysięczny raz w tym tygodniu zgaś światło, sprzątnijcie po sobie, zjedliście, to wynieście proszę talerz. O stosach prania, które mają magiczną moc pączkowania w nocy i które nie mają końca, o stosach butów przedpokoju, o które regularnie się potykam i o tym, że robię wszystko, żeby było prościej, a nic się nie zmienia.
Że w poniedziałek jak zwykle będziemy szukać klucza starszego B, który pewnie został na noc u kolegi, bo na ogół zostaje, klucz oczywiście. Ja jestem zła, że znowu tego nie dopilnowałam i tak się nastrajamy poniedziałkowo tłocząc we czwórkę w małym przedpokoju.
Niedzielne uspokojanie się po moim ataku bezradności trwało tym razem jednak dłużej, bo naprawdę zajęło mnie pytanie, jak to jest, że upraszczam, a nic się nie zmienia. I zdałam sobie sprawę, że co prawda decluttering się udał, metoda Marii Kondo w szafach też funkcjonuje, nie mam zamiaru kupić nowych świeczników, ale ja ciągle jadę na tym samym schemacie.
Prościej to nie jest tylko mniej klamotów. To jest stan umysłu. A ja głowę mam tak samo pełną jak miałam i z takim samym podejściem. Chcę szybko i natychmiast.
Tymczasem ta zmiana to proces, a głównym składnikiem tego procesu są dwa istotne elementy, których mi bardzo brakuje: cierpliwość i odpuszczenie sobie pewnych rzeczy. Pomyślałam o weekendzie sprzed kilku tygodni, który spędziłam sama z dziećmi, że wtedy właśnie odpuściłam. Po prostu byliśmy. I nic nie przeszkadzało. Niezgaszone światło, talerze na stole. Nic. Był weekend dla życia, a nie sprzątania i zakupów.
I że zmiana to nie jest tak, że od czasu do czasu coś się zrobi inaczej. Wysprząta szafy albo poleniwi w sobotę. Zmiana to setki maleńkich kroków i mozolnie wykonywanych czynności. To zmiana myślenia i nawyków. Żeby stało się trwałe.
Prościej jest wtedy, jak przestajesz myśleć, że musisz wszystko naraz ogarnąć. Prościej to jest skupienie nad tym, co robisz.
Zen mówi jak jesz to jedz, jak idziesz to idź. Więc jak do cholery rozmawiam, to rozmawiam, a nie w międzyczasie gotuję, kontroluję, czy starszy B odrobił lekcje, myślę o jutrzejszym dniu, robię notatki i sprawdzam maile.
Wyprowadzam się regularnie tylko i wyłącznie ze swojego powodu i przez swój obłąkany mulitasking. Który sama sobie narzuciłam. Że po raz setny tego dnia mówię zgaś światło? Tak, tak to się odbywa, jak powiem to tysięczny raz to może zaskoczą. Po co się wściekam? Przecież gaszą to światło w końcu bez szemrania. Bez szemrania wynoszą talerze, jak im powiem, że mają wynieść. Przyjdzie moment, że nie będę musiała. Magiczna moc pączkowania prania przez noc? Tak, tak to się odbywa, jak są dzieci. Po co sie wkurzać?
Prościej to jest zrezygnować. Ustalić priorytety. Bez czego się zawali, a bez czego nie. Prościej to jest żyć dla domu, a nie mieszkania. Prościej to są małe kroki powtarzane codziennie, wtedy też codzienność staje się widoczna, nie znika w czekaniu od weekendu do weekendu. Prościej to celebracja małych zwycięstw. Żadnej spektakularności.
Bo życie nie jest spektakularne, jest czasem szare i przeciętne, czasem śmieszne, są chwile rozpaczy i szczęścia. I w końcu żyje się dla tych ulotnych, wspólnych chwil bez trosk, a nie dla czystej podłogi. Niedziela jest od nie robienia, nie obłędu.
Prościej to jest wolniej.
Bo gdzie się spieszyć? Do poniedziałku?
Posprzątałam kuchnię po wspólnym robieniu urodzinowych ciastek. I resztę odpuściłam. I nic się nie stało, poza tym, że reszta niedzieli byla po prostu domowa i miękka. A kot jak gubił wlosy, tak gubi. I światło niezgaszone jeszcze setki razy. Pączkujące pranie, pojedyncze skarpetki, które w nim giną.
Takie życie.
Jedno jedyne.
Pozdrawiam. Cmok.