Kiedy wszystkiego jest za dużo.
Kiedy wszystkiego jest za dużo.
Co poniektórzy pamiętają może jeszcze moją letnią przypadłość, kiedy projekt super pracuję, super matkuję i jeszcze jestem sama super schrzanił mi się na skutek dotkliwego zmęczenia materiału, czyli mnie.
Trochę się pochorowałam, zaliczyłam wysiadkę z pendolino mojego życia, zadumałam się nad sobą i zaczęłam wielkie sprzątanie w szafach, które na mnie działa zawsze jak kozetka u terapeuty. Decluttering (czyli redukcja gratów, wybaczcie anglicyzm, ale to słowo jest takie tłuściutkie i apetyczne, jak jeszcze niedawno moje szafy) spokornił mnie i udowodnił, po raz pierwszy tak intensywnie, arogancję nadmiaru.
Urlop spędzony w domu, lenistwo nad pobliską rzeka i intensywność uważności, dały mi więcej wrażeń, niż gdybym miała zaliczyć skok na banji. Nagle okazało się, że nie muszę mieć wokół siebie tylu rzeczy i nieustannej digitalnej stymulacji, żeby czuć się dobrze. Wystarczyło mami, pacz, ja skaczę, kanapki i lekko zmoczona książka.
Wróciłam z urlopu, weszłam znowu w pracę i zaczęłam się rozglądać wokół siebie. Po wysprzątaniu szaf, zrobiłam małą analizę jakości swojego czasu, jakości myśli i ilości bodźców, która do mnie dociera.
Wszędzie za dużo i bez kontroli.
Kiedy wszystkiego jest za dużo, mózg ma wyłączony przycisk wyboru informacji i chłonie bez filtra, a w końcu nie reaguje na nic. Tylko wchłania. Chciałabym być autorką tego cennego wniosku, ale do tego doszli jacyś mądrale na uniwersytecie w Ameryce. Ja tylko głęboko się nad tym zdaniem pochyliłam i postanowiłam zmienić kierunek i materiał, z którego jeszcze do niedawna lepiłam siebie i swój świat.
Między ogarnianiem dzieci, źródłem utrzymania i swojego poprawnego stanu psychicznego, wprowadzam bez nacisku i parcia pojmowany na swój sposób minimalizm.
Świadomie zwolniłam, dosłownie też, bo wolniej się przemieszczam i pozbywam się spokojnie tego, czego mam za dużo. Żeby mieć więcej tego, co ważne.
Minimalizm to nie sprint, to filozofia dla długodystansowców.
Minimalizm nie jest wyrzucaniem tylko rzeczy z szafy, chociaż ja się za to zabrałam z zapałem godnym polskich piłkarzy w ostatnich 5 minutach wtorkowego meczu z Armenią. Minimalizm jest robieniem miejsca na wiele rzeczy niematerialnych, których w hałasie posiadania gratów wszelkiego rodzaju nie słychać.
Chodzi więc nie tylko o manele, ale o decluttering relacji i siebie.
Gapienie się w niebo nad wodą dało mi możliwość wglądu w środek swojej głowy i na wysokości piersi i odpowiedzi na pytanie, czego potrzebuję, co muszę, a czego nie. Co jest dla mnie ważne?
Kim jestem?
Minimalizm jest praktyką zadawania pytań. Podejmowaniem decyzji o wartościach. Co akceptuję, czego nie? Na co się zgadzam? Z czego mogę zrezygnować? O co warto walczyć? Co warto wybaczyć? Kompromis okazuje się nagle zrobieniem miejsca na ważniejsze rzeczy.
Uporządkowanie relacji, w sobie, w związkach, nawet na banalnym poziomie pracy, konfrontacja z tym, co uwiera i pozbycie się tego, ogranicza złe emocje. Gniew na to, czego nie możesz zmienić, oczekiwania, które ciągną za sobą zawsze rozczarowania, kradną czas i kradną ciebie. I dużo kosztują. Czasu, siły, energii.
Podziękowałam jednej toksycznej relacji na poziomie zawodowym. Mam więcej skupienia, przestrzeni wokół. A dzięki temu uważność i miejsce na to, co jest w domu. Moje najważniejsze, moje wszystko.
Nagle odkrywam i czuję zen, tak myślę, że to zen, na pewno jakieś moje zen, kiedy pewne rzeczy odpuściłam. Sobie też. Że musi być codziennie uporządkowane, zrobione, zaplanowane. Znajduję różnice między tym co ważne i do zrobienia na później. Nagle mam czas.
Zaczęłam ćwiczyć cierpliwość. Jeszcze do niedawna czekanie na tramwaj było dla mnie czynnością awykonalną. Wolałam iść, nawet jak tornado i wszystkie plagi egipskie wokół mnie, niż wytrzymać stojąc trzy minuty. Od poniedziałku czekam. Mocno oddycham, łapię nogi, ręce, walczę, ale czekam.
Któregoś dnia we wrześniu poczułam się też przytłoczona światem z internetów. Nagle mnie przerosła ilość informacji, nowych co dwadzieścia sekund, zdjęć, opinii, zapisywanych rzeczy do przeczytania na później, których w połowie i tak nigdy nie czytam.
Odpuściłam sobie w ostatni weekend przegląd swojej skrzynki mailowej.
W niedzielę wieczorem na telefonie liczba wiadomości, które się w niej znalazły wyniosła 226. Mam 226 maili, mówię do A, czyli męża. Ouuu, jesteś rozrywana. Nie jestem, sama się rozerwałam. Bo to niestety nie były maile od przyjaciół, znajomych, oferty nowej, świetnej pracy, współpracy, zachwyty nad stylem pisania czy chociażby prośba o wsparcie duchowe albo finansowe.
Nie. Moje 226 maili to zapisy na newslettery, informacje o nowej kolekcji w sieciówce, sklepie internetowym, wnętrzarskim, zwierzęcym, sprzętowym i na poranne wiadomości od różnych portali internetowych. Okazało się, że jestem digitalnym junkie.
Wczorajszy wieczór spędziłam na wypisywaniu się z rzeczonych newsletterów. 74 już do mnie nie przyjdą. Od dziś znośna światłowodowa lekkość bytu. Jak dobrze.
I tak przeglądam od sierpnia swoje życiowe zakładki, uwalniając je od hałasu rzeczy.
Kiedy wszystkiego jest za dużo, niczego nie słychać. Nawet samego siebie.
Mniej upraszcza życie. Mniej spowalnia, mocniej oddycha, jest uważne, mocniej się cieszy, nie kosztuje. Mniej bardzo dużo oddaje. Jest wdzięczne. Niewiele potrzebuje. Mniej jest fajne.
Ściskam serdecznie. Cmok.
Ps. Cdn.