Dlaczego nie potrzebuję dużych marzeń?
Dlaczego nie potrzebuję dużych marzeń?
Najważniejsze jest 5 minut. Reszta to wyobraźnia.
Sławomir Mrożek
Wielkość mnie przeraża. Jak byłam mała przerażało mnie blokowisko, na którym mieszkałam, widok z czwartego piętra, ilość ludzi, która zawsze rano pakowała się do autobusu i gniotła moje kilkuletnie ciało, choć tak bronione przez ramiona mamy. Zresztą lęki lokomocyjne zostały mi do dzisiaj i jak widzę, że autobus jest pełen, to za cenę spóźnienia wartego miliony, poczekam na następny. Taka przypadłość.
Nie lubię wielkich imprez, działają na mnie podobnie jak autobusy. Wielkich urlopów w pokoju numer 2398 all inclusive i wielkich miast też nie, chociaż sama w jednym takim wielkim mieszkam, ale na obrzeżach, więc jego gabaryty mi umykają.
Mam za to miłość do małości. Od filiżanki po kawę do zakamarków kieszeni. Lubię cieniutko piszące długopisy, niewielkie notatniki i drobiazgi w postaci kamyków i koralików, na ogół prezenty od B&B, które turlają mi się w torbie.
Z pewnym lękiem podchodzę też do wielkich planów i marzeń. Te wszystkie think big, bądź wielki, osiągnij sukces. Jakby codzienność złożona z małych rzeczy nie miała wartości. Tymczasem życie dzieje się i składa z drobnych chwil, czasem tak maleńkich, jak kamyki w mojej torbie.
Nie potrzebuję dużych marzeń. Kiedy tak wstaję rano, nagle obok kot już gotowy do mruczenia i który towarzyszy mi w porannej kawie i prasówce, kiedy reszta jeszcze śpi, to marzy mi się po prostu, żeby to jak najdłużej trwało. Te spokojne poranki, kiedy słyszę ich oddechy, moja świadoma samotność przez te kilkanaście minut, żeby tak jeszcze były tysiące takich chwil przeżywanych co rano.
Żeby czuć tylko spokój i szczęście, że wszyscy na miejscu, razem.
Kiedy słyszę dźwięk swojej klawiatury i wyskakują słowa na ekranie, potem zdania i całość, marzę, żeby mieć jeszcze dużo czasu na to pisanie i że może ktoś się dzięki temu na chwilę zatrzyma.
Mam marzenia, ale niewielkie, w zakresie czasowym tylko do przyszłego lata. Po pierwsze to najbardziej marzę, żeby znowu przyszło, albo raczej mnie zastało. Żadnego wyrafinowania i wielkości. Banalność gapienia się w niebo i chodzenia boso.
W drobnych, codziennych chwilach jest tyle sensów, które ratują, nawet jak dzień był do niczego. Celebruję małe zwycięstwa nad czarnymi dziurami, w które regularnie wpadam na skutek obserwacji świata i zła, które tak szybko się rozbiega.
Zakładam sobie plany niedługie, co najwyżej w perspektywie dwóch kwartałów. Zasadzam się wtedy w rzeczywistości i mniej mi umyka.
Skupiam się na małości wtorku, w wymiarze kosmicznym bez znaczenia, w wymiarze moim o sporej wartości. Lista życzeń do porannego śniadania. Starszy B jabłko w całości, a jak nie, to też się nic nie dzieje, młodsza B w kawałkach, ale ze skórką, koniecznie. Chłód poranka, wełniany szalik, pełen tramwaj, nie wsiadam. W pracy ludzkie, pojedyncze historie ubrane w napisane przeze mnie życiorysy. Po południu dom i naleśniki, szkolne opowieści i kopanie piłki. Wieczorem tysiąc pytań o to, co ważne, parę wyczytanych stron książki i cicho zamykane drzwi.
Miałam kiedyś wielkie marzenia, ale potem z dnia na dzień wszystko się pokomplikowało, tyle rzeczy zniknęło i nagle okazało się, że wszystko jest takie kruche, że poza dzisiejszym dniem żadna inna rzeczywistość może się nie zdarzyć. Właśnie te pięć minut, jak z tego drobnego, krótkiego cytatu Mrożka, okazało się realne i najważniejsze. Cała reszta leży w sferze wyobraźni.
Nie lubię dużych marzeń, boję się, że przez wielki cel, nie zauważę drogi. Mam małe marzenia, które dają mi radość, bo są do złapania i ułożenia. Lubię wieczorami czekać na następny dzień, żeby go dobrze ogarnąć i żeby miał znaczenie, napisać kilka słów, zachwycić się, zadziwić, z nich składam swoje życie.
Z wielkich rzeczy to lubię tylko duże torby, bo mogę tam zapakować całe mnóstwo małych, fajnych drobiazgów, które w moim życiu mają duże znaczenie.
Pozdrawiam mocno.