Dlaczego minimalizm ma sens?
Dlaczego minimalizm ma sens?
Zdaję się, że naprawdę i do końca kumam, dlaczego minimalizm jest wspaniały i o co w nim chodzi.
Żeby to zrozumieć, musiałam dojść do ściany z eksploatacją swoich sił i troszkę zajrzeć w sensy i bezsensy sposobu, w jaki żyję.
Przez ostatnie cztery lata na pełnych obrotach usiłowałam pogodzić intensywną pracę z byciem matką mocno dynamicznego duetu i tendencją do tego, żeby jeszcze w domu było ładnie, a ja w ogóle niezmęczona i radosna.
Otóż nie udało mi się.
To znaczy przez całe te cztery lata wydawało mi się, że mi się świetnie udaje. Aż któregoś dnia lipca tego roku, wyszłam po południu z pracy, znowu po nadgodzinach i nie widziałam przed sobą nic.
Nie było lata i słońca i perspektywy wolnego i weekendu nad wodą. Nic.
Umysłowa i cielesna strefa zero.
Cały lipiec spędziłam na chlipaniu, wizytach u doktorów, gapieniu się w niebo i dumaniu, co dalej.
Pisałam ostatnio o tym, jak uprościć życie. Bo staram się jakoś ten cały stos rzeczy i spraw, które mam do zrobienia, uprościć. I regularnie czegoś się pozbywam i staram mniej kupować.
I nagle, jak już ten wyczekiwany wyjątkowo w tym roku urlop przyszedł, to jedyne, co miałam w głowie, to to, że muszę natychmiast zrobić porządek w szafach.
Brzmi psychopatycznie, wiem, ale to to samo, jak nagle musisz iść do fryzjera, bo potrzebujesz koniecznie zmiany. Albo chłopaki muszą natychmiast wypucować i nabłyszczeć swoje auto.
U mnie tak działa szafa.
Otóż szafa działa oczyszczająco. Układa mi się nagle wszystko w głowie.
Tak sobie wszystko z szafy wyrzucić, a potem posegregować i włożyć na nowo.
Takie katharsis ze ścierą i kartonami na niepotrzebne rzeczy.
Zrobiłam te porządki i dopiero się przeraziłam. Po odłożeniu całej kupy ubrań, które już za małe i zużyte (dzieci), w szafach zostało prawie dokładnie tyle samo. Tyle samo. Ze trzydzieści t-shirtów na głowę, dwadzieścia swetrów i tym podobne. Obłęd i psychoza konsumpcji.
Po co?
Po co im, mnie, tyle rzeczy?
Po to ryczałam w lipcu?
Żeby mieć więcej i więcej?
To dopiero pomysł na życie, ja cię nie mogę.
Jak już posprzątałam i się podziwiłam, założyłam słuchawki na uszy, wzięłam się w garść i pobiegłam w siną dal. Spociłam się i pooddychałam, endorfiny przyszły i decyzja, że tak się nie da. I że w tym nie ma sensu.
Że pracuję tyle, ile pracuję, to nie dlatego, że muszę, tylko z wyboru, bo chcę mieć więcej. Bo jak siedziałam z dziećmi w domu, to miałam mniej i dawałam radę. Powiedzmy, że to się nazywa źle zrozumiany rozwój osobisty:)
Skucha.
Nie chcę tak. Chcę minimalizmu, ale takiego pierwotnie pojętego.
Z samego źródła.
Nie oszustwa w postaci kursu kompozycji szafy, w której po kursie zamiast kilku torebek i t-shirtów Zary minimalistyczna, tycia i za kilka tysięcy torebka Chanel i baleriny od Ferragamo.
Nie. Chcę minimalizmu w postaci prostej prawdy: potrzebujesz dużo mniej, niż ci się wydaje.
A z tym wiąże się przewartościowanie prywatnego systemu. I zadanie sobie ważnych pytań:
Co mi jest potrzebne, żeby czuć się dobrze?
Dzięki czemu to osiągam?
Czy jak tak dużo konsumuję, to faktycznie bliżej mi do szczęścia?
I nie chodzi tylko o likwidację ubrań i świeczników, tylko zmianę stylu życia. Ja co prawda zaczęłam od świeczników i trzy czwarte pochowałam. I od roku nie byłam na pchlim targu, co jest sukcesem, bo potrafiłam zostawić tam majątek, ale to dopiero początek długiej drogi, jaką jest zmiana myślenia.
W minimalizmie nie chodzi tylko o mniej rzeczy. Chodzi o treściwsze życie, bo o wartości, a nie metki.
Tak naprawdę chodzi o to, żeby mieć więcej, ale czego innego. Czasu, wartości, emocji.
Chodzi życie bez napięcia. Bez impulsów, że muszę coś nowego mieć, że to mi jest koniecznie potrzebne. Chodzi o wolność od przedmiotów, od rzeczy i posiadania. O wolność od organizowania tego potem, upychania, gromadzenia w piwnicach.
Wreszcie o prywatną wolność od systemu. Od ciągłego parcia i braku równowagi na rzecz więcej czasu dla pracy i mniej dla siebie.
Dlatego, że pracujemy więcej, żeby więcej wydawać.
Bo w kupowaniu i chęci ciągłego posiadania chodzi o coś głębszego, niż dwudziestą parę dżinsów.
Chodzi o to, żeby nie zająć się sobą. Krótka chwila Zaragazmu (zakupy w Zarze) daje nam poczucie szczęścia, wypełnia jakąś emocjonalną pustkę. Która trwa chwilę i musi być na nowo stymulowana.
I oczywiście ten ładnie i modnie pojęty minimalizm, który jest teraz taki trendy i świetnie się sprzedaje w blogosferze, niesie za sobą podobne ryzyko.
Tak się skupiasz na komponowaniu nowej szafy i przeobrażaniu mieszkania w skandynawsko – minimalistyczne, że znowu nie masz czasu, żeby zająć się sobą i uzależniasz się, tym razem od slow zakupów.
Pieprzę to.
Mam jeden z najlepszych urlopów w moim życiu. Otóż siedzę w domu. Nigdzie nie wyjeżdżam. Dzieci na półkolonii, z własnego wyboru, bo to tydzień eksperymentów. Poza tym chodzimy na pobliskie kąpielisko i robię nam kanapki.
Jest cicho i sierpniowo, ciepło. Mam czas, żeby pisać. Mam czas, żeby spokojnie i bez pośpiechu ugotować obiad. I zrobić jeszcze kilka prozaicznych czynności, które nie są musem, a w innym wymiarze czasu byłyby przykrym i nudnym obowiązkiem.
Teoretycznie mogłabym na spokojnie zaliczyć Zarę, bo jestem sama i to na dodatek czwartek, więc rzut nowych ubrań. Ale w ogóle nie mam na to ochoty. Naprawdę niczego w tej chwili nie potrzebuję, żeby było mi dobrze.
I to uczucie nie ma nic wspólnego z pieniędzmi.
Zdaję sobie sprawę, że minimalizm to proces i zmiana myślenia. Za dwa tygodnie wrócę do pracy, ale właśnie zastanawiam się, na jakich warunkach. Zamierzam przesunąć punkt ciężkości i przesunąć fokus na to, co niematerialne. Czas nie płynie na moich warunkach, tylko na swoich i nieubłaganie.
Może warto więc zadać sobie czasem pytanie, czy naprawdę tak dużo potrzebujemy? Czy trzeba tak się poświęcać tej pracy, trzaskać tych nadgodzin? Mieć ciągle na nowe i nowe klamoty, urlopy, gadżety?
Czy tak dużo kosztuje to życie, czy my po prostu coraz więcej wydajemy? I czy tak szczerze, jest nam z tym lepiej?
Mnie właśnie przestaje.
Pozdrawiam serdecznie. Cmok.