Nie będę się organizować, czyli o samoakceptacji.
Nie będę się organizować, czyli o samoakceptacji.
Otóż poddałam się. Nie, nie i jeszcze raz nie. Życie z kalendarzem i pięknie zorganizowanym dniem to nie mój Disney. Nie udaje mi się to. Koniec, akceptuję, że wszystko mam zapisane w głowie, tylko czasem mi się coś ściera i wtedy chaos i jadę bez portfela, albo nie ma mnie tam, gdzie miałam być.
U mnie musi być Scorsese i ciągłe napięcie, czy czegoś nie zapomniałam.
Próbuję od kilku lat. Ale ponieważ latem doznałam wstrząsu z nadmiaru pracy i rzeczy i zaczynam swoje życie od nowa, wiecie, takie noworoczne postanowienia, tylko we wrześniu i w czwartek, to postanowiłam też pogodzić się z faktem, że bez sensu jest coroczne wielogodzinne poszukiwanie idealnego kalendarza. Bo każdy kończy swój żywot po mniej więcej tygodniu.
Bo jak już znajdę, to bardzo chcę tam zapisywać wszystkie ważne czynności dotyczące mnie i mojej rodziny, tylko potem tak jakoś zapominam, że miałam zanotować, a wydarzenie już się odbyło i to tydzień temu.
I nawet ostatnio próbowałam z bullet journal, bo pomysł piękny i naoglądałam się u Kasi z worQshop i na Pintereście cudeniek na ten temat, ale co z tego, jak skończyłam na pierwszym tygodniu lipca. A mamy już prawie jesień. Kolorowe pisaki, które w tym celu zakupiłam, sprywatyzowały dzieci.
Z faktem porażki planowania odkryłam dwie istotne rzeczy.
Po pierwsze kwestia samoakceptacji. Dość ważnej czynności, dzięki której dobrze nam ze sobą.
Mogę mieć potrzebę zmian, ulepszenia siebie, ale tylko w granicach, które są możliwe do osiągnięcia. I które są moją wewnętrzną potrzebą.
Zmiany i rozwój są fajne, bez dwóch zdań.
Pytanie, czy wychodzą z nas, czy świat nam je sugeruje.
Jeśli nie nie należę do sportsmenów i nie leży w mojej naturze rywalizacja o wyniki i potrzeba sportu, to nigdy nie przebiegnę maratonu. Lepiej zacząć chodzić z kijkami. Albo bez. Ale chodzić. I mieć z tego satysfakcję.
Jeśli pieczenie ciast nie jest moją wewnętrzną potrzebą i nigdy mi nie leżało, to nawet jak będę mieć stosy ślicznych książek z przepisami, to nie uczyni to ze mnie Jamie Olivera tortów. Zostańmy przy muffinach.
Samoakceptacja to takie coś, co wreszcie spuszcza z nas napięcie, że ciągle nie jesteśmy tacy, jacy powinniśmy być. Według nas samych, czasem zmanipulowanych przez świat, czasem według oczekiwań innych.
Bo tak się czasem walczy ze sobą i wścieka i ma dramaty, że nie wychodzi. Jak mnie z organizacją i planowaniem. Ale czasem trzeba sobie odpuścić, zamiast się katować i zapominać o soczystym życiu i czasie, co go nie oszczędza.
I nie jest wcale porażką przyznanie się, że czegoś nie potrafię i nie udaje mi się, ale właśnie potwierdzeniem akceptacji siebie z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Samoakceptacja ma w dupie porównywanie się z innymi i lubi Cię takim, jakim jesteś. A jak chcesz się zmieniać, to zmieniaj się, ale wtedy, jeśli czujesz, że Tobie samemu coś przeszkadza i jest Ci ta zmiana potrzebna.
Samoakceptacja jest wreszcie poczuciem własnej wartości, a za tym idzie komfort Twojego życia.
No bo jeśli ciągle ze sobą walczę i we własnej głowie się nokautuję, to jak tu fajnie i dobrze żyć? Ze sobą? Nie mówiąc o życiu z innymi.
Już Erich Fromm pisał, że niekochanie siebie uniemożliwia kochanie innych.
No więc ja już nie kupuję kalendarzy i wracam do wieczornego mamrotanie do siebie samej w łóżku, które jest niczym innym jak zapamiętywaniem, co jutro mam zrobić, gdzie dostarczyć dzieci i co tam zostało w lodówce i co się da z tego jutro upichcić.
I może aż tak bardzo to siebie za to nie kocham, bo zdażają mi się porażki w postaci wyjechania na wakacje bez strojów kąpielowych dzieci i ciągle przegapiam webinary, na które się zapisuję, bo mi się daty pomyliły, ale nie rujnuje mi to życia. I dzieci ciągle całe i zdrowe i nigdy o nich nie zapomniałam. I mówią, że bardzo mnie kochają, więc się miłośnie wyrównuje.
A ja mamrocząc trenuję pamięć i tym samym uprawiam plastykę mózgu. Więc całkiem bez pożytku to nie jest.
I nie mam nic przeciwko pięknym kalendarzom, ręcznie ozdobionym bullet journal i kursom organizacji, bo pewnie wielu osobom pomagają się ogarnąć.
Ale jak tak patrzę na ten trend planowania i walki z prokrastynacją, to czasem zastanawiam się, czy to nie jest po to, żebyśmy byli coraz bardziej wydajni?
Trochę mi tu pachnie spiskiem systemu.
Więc pogodzona ze Scorsese w mojej głowie wybieram mniej planów i zadań do wykonania, a więcej ściskania życia i miętoszenia go radośnie.
Ps. A w muffinach jestem miszcz?. Pisałam o tym kiedyś.
Ściskam mocno. Cmok.