Jak zmarnować sobie życie?
Jak zmarnować sobie życie?
Ja jeszcze nie wiem, czy zmarnowałam sobie życie. To się ponoć najlepiej wie na samym końcu, a ja mam nadzieję, że jeszcze troszkę przede mną.
No i że wyjdę na plus.
Ale coś tam sobie już przeżyłam i zawodowo dużo słucham, więc się wypowiem.
Nie obchodzę dnia mamy i taty, bo od prawie dwudziestu lat nie mam do kogo zadzwonić i niestety w ważnych dla mnie chwilach na support nie mogę liczyć.
Mam też za sobą długą, smutną chorobę, która mocno mnie przeorała i nauczyła pokory.
Ale widocznie to jeszcze nie miał być mój finisz, bo się posklejałam i z ogromnym szczęściem, a czasem rezygnacją, brakiem snu i przykróconym oddechem wychowuję B&B, czyli moje potomstwo płci obojga.
Jest dobrze. Nawet znowu zaczęłam biegać, a to zawsze świetnie działa na mózg.
I był czas, że rozpaczałam i myślałam, że mam złą karmę i fajnie mi było nawet w tej nieszczęśliwości. Ktoś tam mnie poklepał, powspółczuł, byłam smutna i na czekoladę reagowałam ze wstrętem. Nawet budyń waniliowy nie wywoływał reakcji.
Aż przy któryś urodzinach przypomniałam sobie, że byłam kiedyś całkiem miłą dziewczyną i nawet grałam w szkolnym kabarecie, co świadczy o tym, że poczucie humoru mam, tylko nastąpił regres i wyparcie.
I jak już mi było tak ciężko od tego smutku, że aż się sobą zmęczyłam, to nastąpił wstrząs i odkrycie prostej prawdy:
otóż jeśli ja nie podejmuję decyzji za siebie, to podejmują je za mnie inni.
Dobrze, że to zdanie mi się zapamiętało, bo byłam na dobrej drodze, żeby ze smutku zmarnować sobie życie.
I tak sobie czasem myślę, że gdybym uwierzyła lekarzowi, który mi powiedział, że nigdy nie będę mieć dzieci, to nie byłoby mi tak dobrze jak teraz, kiedy na nich patrzę. Kiedy dostaję dwadzieścia trzy uściski na pożegnanie, nawet jak wychodzę po chleb.
Gdybym nie była upierdliwa i nie zadzwoniła do personalnej w mojej aktualnej pracy i nie zapytała, dlaczego nie mam jeszcze od nich odpowiedzi i czy mnie chcą, czy nie, to nie byłabym tu gdzie teraz. Bo się okazało, że mamy tyle pracy z nowym projektem, jak dobrze, że pani zadzwoniła, jutro o jedenastej u mnie, proszę.
Gdybym nie uwierzyła, że pisanie jest tym, co mnie uwiera i potrzebuje się uwolnić i chyba nawet mi wychodzi, siedziałabym dalej wzdychając, wąchając cudze książki i oglądając piękne blogi. Ale, cholibka, piszę. Późno wieczorem, rankami, między robieniem naleśników i niekończącym się prasowaniem.
Gdybym się nie przekonała, że porażki są w życiowym dobrodziejstwie inwentarza, to schowałabym się w doniczce i nigdy z niej nie wyszła. Ale życie jest jak prosta linia dwulatka, czyli góry, doły i przerywniki zawsze z zaskoczenia.
I kiedyś nawet usłyszałam, że ty to masz szczęście w życiu.
Myślę, że szczęścia nie mam, bo to stan umysłu, a nie posiadania i trzeba je sobie zrobić i są od czasu do czasu dni, kiedy naprawdę umieram z rozpaczy i nie do końca jestem przekonana, że coś się komuś udaje. Raczej się robi. I czasem odpuszczam, a czasem płaczę i robię.
I tak mi się wydaje, że jeśli chcesz sobie zmarnować życie, to bądź przede wszystkim głęboko przekonany, że nie masz na nie wpływu.
Że wszystko zależy od kogoś. Od decyzji innych, od tego, jak cię ktoś oceni, choć może wcale cię nie zna i zamienił z tobą dwa zdania.
W zasadzie taka postawa jest wygodna, masz plecy wolne od odpowiedzialności. Tylko potem rozczarowania są wielkie, że praca do dupy, że nikt Cię nie traktuje serio. Ogólnie życie bylejakie. Ale lekkie. To fakt.
Następną fajną cechą, która niesamowicie pozwala zrujnować życie są oczekiwania. Tu też są jakieś związki z odpowiedzialnością. Oczekuję, że wreszcie się los uśmiechnie, oczekuję, że związek będzie sam z siebie fajowy, sama się podwyżka pojawi i ktoś zauważy mój talent.
Czekam, wzdycham, umieram.
Koniec historii.
Niesamowicie marnuje życie brak celu, czyli bawię się do późnej starości na maksa i korzystam i konsumuję, również materialnie, ile wlezie. Naimprezowałam się w swoim życiu dużo. Jak miałam szesnaście lat rodzice zostawili mnie samą i wyjechali na rok. Przeżyłam. I dziś, jak mam okazję, to tańczę do upadłości i namiętnie uwielbiam wino.
Ale bardzo głęboko wierzę, że nie urodziliśmy się tylko po to, żeby siebie samych olewać. Czyli nie dbać o swoje zdrowie i umysł. Być może naiwnie, ale obchodzi mnie świat wokół mnie, bo myślę że to jest jakiś maleńki sens w bezsensowności tego, że rodzimy się, potem nagle psujemy i myk, schodzimy z tego świata.
I dlatego, jeśli chcesz zmarnować sobie życie, to wyjdż z założenia, że jesteś jaki jesteś i albo cię wszyscy mają brać z dobrodziejstwem inwentarza albo dziękuję Ci serdecznie, bye. Wtedy na pewno nie zbudujesz żadnej, prawdziwej relacji.
Bycie z kimś, czy to na zasadzie prawdziwej przyjaźni, czy też związku, jest zawsze interakcją dwójki ludzi. Żywą materią, w której czasem trzeba pójść na kompromis, czasem odpuścić, a czasem bardzo przesunąć priorytety. I odpuścić.
I tak, myślę, że miłość wymaga poświęceń, to banał, ale ja uwielbiam banały, bo są najprawdziwszą prawdą.
I na koniec, jeśli jeszcze troszkę chcesz zmarnować sobie życie, to nie miej marzeń i ambicji.
Albo nawet pozwól sobie na jakieś piękne farmazony wyobraźni, tylko od razu wyjdź z założenia, że na pewno się nie uda.
Gwarantowane, że się nie uda, bo nasz sprawny i sprytny umysł wszystko notuje. Więc jeśli chcesz, żeby się nie udało, to bardzo proszę: mówisz i masz.
Życie jest krótkie. To dwa punkty i między nimi nasza historia. Fajnie, gdyby miała naszą treść.
Tak myślę. Szczególnie, jak sama wątpię.
***
Ściskam grudniowo i mocno.
Cmok.