O sensie życia, czyli czytam „Głód”.
O sensie życia, czyli czytam „Głód”.
W kwietniu tego roku pojawiła się na rynku książka argentyńskiego dziennikarza i pisarza Martína Caparrósa „Głód”. Właśnie się za nią zabrałam i jest mi źle.
To nie jest lektura na wakacje. Jest mi niedobrze. Jest mi wstyd. Kulę się.
Ta książka staje w gardle. I od tej chwili każdy kęs, który wkładam do ust też jakoś staje w gardle.
To jest reportaż totalny o problemie głodu na świecie. I bardzo niewygodny dokument. Dlatego, że co dziewiąty mieszkaniec naszej planety nie ma co jeść. Co roku z powodu głodu umiera 3 miliony dzieci. Przed swoimi 5 urodzinami.
A jedzenia jest wystarczająco. Tak bardzo wystarczająco, że można wyżywić kompletnie jeszcze jedną taką planetę. Ale nasza jest tak skonstruowana, żeby władzę miały systemy polityczne, producenci żywności, wielkie korporacje i spekulanci cen.
Książki jeszcze nie skończyłam. Muszę ją odkładać, skulić się w sobie, uklepać przerażenie i złapać oddech, żeby do niej ponownie wrócić.
Lektura tej książki to osobny temat. Muszę ją przemielić i przerobić. Bo jeśli ją przeczytasz, jeśli masz odwagę i odrobinę wrażliwości, to twój obraz świata nigdy już nie będzie taki sam. Autor ci to gwarantuje.
Ale ten gruby jak spuchnięty wyrzut sumienia reportaż skłania mnie też ponownie do przemyśleń na temat wkładu, jaki mam w życie naszej planety.
Albo inaczej: czy ja w ogóle mam sens?
Bo trafiłam ostatnio na opinię, zresztą komentującą „Głód”: no mogę sobie być weganinem, dbać o środowisko, ale to niczego nie zmieni w wymiarze światowym, więc czy w ogóle ma sens?
Mam w ogóle jakiś wpływ na to, co się dzieje na świecie? Swoim działaniem, życiową filozofią, podejściem do natury?
Mam obowiązek mieć.
Mam i bardzo mocno w to wierzę.
Mój wkład jest mini malutki, ale daje mojemu byciu wartość i jakość.
Chociaż to wiara naiwna.
Słyszę ze wszystkich stron. Jakoś tak jest, że niewiele osób się ze mną zgadza.
Myślisz, że możesz coś zmienić– pytają retorycznie w pracy, jeśli buntuję się i psioczę na system, spalam energetycznie na kolejnym meetingu. Jest jak jest i trzeba z tym żyć. Wzruszenie ramion.
Jeśli każdy z nas będzie tylko podnosił ramiona w geście akceptacji i rezygnacji, to znaczy, że nic siebie nie obchodzimy. Nie obchodzi nas przyszłość naszych dzieci. To znaczy, że nasze bycie ma tylko wymiar pasywny i sprowadza się do konsumpcji.
Myśl globalnie, działaj lokalnie mówi wytarty jak stary dywan slogan. Uwielbiam go. Serio.
I myślę o nim za każdym razem, kiedy uczę dzieci segregacji śmieci. I sterczę nad nimi tak długo, aż plastiki wylądują tam, gdzie trzeba.
Kiedy tłumaczę, żeby zakręcali wodę, jak myją zęby i że każda kartka to ścięte drzewo.
Kiedy tłumaczę, że mrówki i pająki też mają sens i deptanie ich to skucha. No okay, za komarami nie przepadam i tu mam konflikt lokalnych ran na ciele dziecka i globalnego sensu istnienia komarów w ogóle, ale to inny temat.
Uważam, że ma sens czytanie etykiet i bojkotowanie produktów, w których składzie jest olej palmowy. Dlatego, że Malezja umiera. Bo wybija się tam wszystko, żeby rosły palmy, których olej jest prawie w każdej słodyczy i zupie z proszku.
I z tego samego powodu znikają lasy deszczowe. Na rzecz genetycznie modyfikowanej soi, którą karmione są zwierzęta, które lądują na naszych stołach.
Ma sens świadoma konsumpcja, niewyrzucanie jedzenia i ogólnie pojęty minimalizm. I szmacianki na zakupy też. Zamiast plastików.
To wszystko są bardzo malutkie rzeczy, niewidoczne w skali globalnej. Ale tak myślących jak ja jest więcej. I nagle robi się z tego tłum.
W Niemczech 9% społeczeństwa, to ludzie, którzy nie jedzą mięsa albo produktów zwierzęcych. To kilka milionów. W Ameryce 16. W Polsce to również całkiem spora grupa. To setki tysiące hektolitrów zaoszczędzonej wody, która nie poszła na ogólnie pojętą produkcję mięsa. To tony genetycznie modyfikowanej soi mniej.
I nie namawiam nikogo do zostania wegetarianinem czy weganinem. To kwestia osobistego wyboru. Ale można zwrócić uwagę na to, że pewnie lokalny mały rolnik ma bardziej humanitarne podejście do zwierząt i nie karmi ich antybiotykami. A wielki producent w hipersupermarkecie nie ma takiego słownika pojęć.
Wiem, nie zlikwiduję tym tematu głodu na świecie. Bo nie wiem, czy to w ogóle kiedykolwiek będzie możliwe. Nie zmienię systemu. Ale mu się nie poddaję bezwolnie i bezrefleksyjnie.
I to jest właśnie mój maleńki wobec potrzeb, ale jednak, wkład i wpływ na naszą planetę.
Moja lokalna filozofia wdzięczności dla tego, ile mam, a mam bardzo dużo. Mam gdzie spać i nie jestem głodna.
Moja lokalna filozofia szacunku do tego, gdzie jestem. W sklepie, lesie czy na plaży. Wobec innych ludzi.
Założenie, że te wszystkie drobne rzeczy nie mają sensu, bo niczego nie zmienią, neguje sens mojego bycia.
Nie chcę być bez sensu.
Bo jeśli faktycznie go nie mam, to moje dzieci też są bez sensu. My wszyscy jesteśmy bez sensu.
A przecież tak nie jest, prawda?