Rozwój Życie w zachwycie.

Jak podróże kształcą?

9 lipca 2016

Jak podróże kształcą?

Dobrze kształcą.

Ja wiem, to brzmi jak banał, ale banały mają to do siebie, że stety albo niestety, odpowiadają rzeczywistości.

Odbyłam ostatnio podróż, która wykształciła mnie jak nigdy w życiu. I w ciągu 48 godzin wyposażyła w tyle wrażeń, że tydzień dochodziłam do siebie.

Dostałam się na Blog Confernce Poznań. Taki piękny dwudniowy event, pełen pasjonatów blogowania, możliwości konfrontacji z topowymi blogerami w Polsce i zapakowania wiedzy z kilku świetnych warsztatów. I wszystko to w pięknym Starym Browarze.

Ja dumna, rodzina dumna. Mąż skarb zapłacił za bilet aeroplanem w tę i we w tę.  Co się tam pociągiem będziesz tłuc te 1000 kilometrów, mówi.

Żeby nadać akcji trochę dramatyczności, wypada mi dodać, że miał to być pierwszy w moim życiu weekend bez rodziny. No kids, no husband. Tylko me, myself and I.

No miało być pięknie po prostu.

O ustalonej godzinie stawiłam się lekko poddenerwowana na lotnisku. I tak zaczęło się moje podróżnicze  kształcenie. Które miało trwać 8 godzin, a trwało ponad 30.

Czego to ja się nauczyłam:

Po pierwsze: nie zakładaj, że podróż samolotem jest najszybszą z możliwych, czyli prawo natury w niebie obowiązuje najbardziej.

Mój pierwszy samolot do Monachium wystartował z 40 minutowym opóżnieniem, bo nad Monachium była taka burza i urwanie chmury, że zamknięto lotnisko. Podniosło mi to lekko ciśnienie, bo w Monachium przesiadałam się na lot do Poznania. A między lądowaniem, a kolejnym startem miałam widełki czasowe w postaci 45 minut. Czyli z moim opóźnieniem pierwotnym zostało mi tych minut pięć.

Jak już dotarłam do stolicy Bawarii, pokonałam sprintem dwukilometrową odległość z wyjścia nr 6 do wyjścia nr 46, to na wielkiej tablicy wyświetliło się, że samolot do Poznania ma godzinne opóźnienie. Z którego w miarę upływu czasu zrobiło się 2,5 godzinne opóźnienie. Bo ze względu na burzę i urwanie chmury nad Monachium samolot z Barcelony, który miał mnie następnie dostarczyć do Poznania, też miał wielkie opóźnienie. I tak zastała mnie noc.

Po drugie: Niemcy naprawdę są porządni i nawet jak jest chaos, to też jest po niemiecku porządny.

Żadnych chińskich podróbek.

O 23:15 dostałam radosną informacja, że lecimy. Wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas do w hen w cholerę stojącego w polu mini samolotu do Poznania. W autobusie gapiąc się rzewnie na samolot spędziliśmy pół godziny. A potem przyszedł uśmiechnięty, porządny niemiecki pan i powiedział, że lot się nie odbędzie. Bo jest za późno i o tej porze samoloty nie latają. Nie wolno hałasować i przeszkadzać w spaniu obywatelom, wyjaśnił.

Wow, co za kraj.

I tak autobus zawiózł nas ponownie do położonego hen w cholerę lotniska, na którym w kolejce do okienka informacja stało coś z 500 ludzi. Ich loty z przyczyn już znanych też odwołano. Po godzinie stania udało mi się zaczepić pewną miłą, porządną panią z obsługi. Pani powiedziała, żebym nie liczyła, że lotnisko nam zapewni nocleg. Bo w okolicy nic wolnego już nie ma i zaraz powiedzą to głośno i oficjalnie. Powiedzieli.  A tłum zawył i dopiero zaczął się chaos. Porządny. Drugi  lekki zawał.

Między mną, a panią z lotniska, zadziałała chyba jakaś chemia, bo szepnęła tylko: albo dam pani koc, albo niech pani szybko zmyka i szuka czegoś na własną rękę.

Tak też zrobiłam. Z-Myknęłam.

Po trzecie najszybsze i najcenniejsze są podróże taksówką, czyli jak nabyłam kompetencji interkulturalnych.

Podróż taksówką o drugiej nad ranem kosztowała mnie majątek, kłótnie z taksówkarzem o ten majątek masę nerwów. Jak już się pogodziliśmy i dogadaliśmy co do ceny, to przeszliśmy na wyższy poziom konwersacji.

Lot mi odwołali, mówię, jestem zmęczona, a następny samolot mam jutro w południe. Tu tak co dzień, mówi taksówkarz. Wczoraj był alarm bombowy. Marnie wyglądasz, masz ciastka, jedz. Skąd jesteś? Z Polski. A Pan? Z Turcji. Moja najlepsza klientka to Polka. Adrianna. Jaka to jest kobieta, mówię ci! Mini, szpilki, no krejzi! Rozmarza się. Masz dzieci? Mam, dwójkę. A pan? Też dwójkę. Z żoną w domu. A może gdzieś i więcej… Bo poza domem to ja jestem Casanova, rozumiesz? Milczenie. Rozumiesz? Moje milczenie. Rozumiem. Wszystko rozumiem. Dziś w nocy nie zdziwi mnie nic. Turecki Casanova taksiarz tym bardziej nie. Przyjadę po ciebie jutro, mówi na koniec. Przywiozę ci ciastka, marnie wyglądasz.

Przyjechał. Pokazał miasto. Tu mieszka Lewandowski. No tam, tam, w tamtym kierunku. Aha. Masz ciastka, marnie wyglądasz. A tu jest fabryka BMW. A tam się jedzie do Dachau. Wiesz, co tam było? Jak nie, to ci opowiem. Wiem, nie musi pan. Lubi pan jeździć taksówką? Lubię, dobrze zarabiam. Ludzi poznaję. Przewiozę cię, mówi. I dawaj 200 km/h. Fajne mam auto, nie? Fajne, mówię wbita w fotel.

Na drogę dostałam gumy do żucia i chusteczki do mycia rąk. Wczoraj w nocy byłaś zmęczona i było trochę niemiło, mówi na koniec, ale wszystko nam się poukładało. Jedz ciastka, pamiętaj. Cześć. No cześć.

O 13 dotarłam do Poznania.

Jak tam było, a było świetnie i merytorycznie i warto było, to temat na osobny tekst.

Było niestety też krótko, intensywnie i w niedzielę po południu byłam już w drodze na lotnisko.

Ta sama trasa, to samo międzylądowanie. Ale nie wieczór, tylko wczesne popołudnie. Wszystko będzie dobrze. Założyłam. Przecież takie rzeczy zdarzają się tylko raz.

A jednak życie pisze czasem kiczowate scenariusze. Rechocze na maksa i przypomina, że rachunek prawdopodobieństwa istnieje. Czyli, że raz na ileś tam miliardów razy można zaliczyć ten sam pech.

A ja zaliczyłam ponownie punkt jeden i dwa i trzy, z drobnymi modyfikacjami.

Do Monachium doleciałam bez spóźnienia.To dobry znak, myślałam. I jak podeszłam do punktu odprawy i zobaczyłam znajomą twarz, to uwierzyłam, że już jestem prawie w domu. Za pulpitem miła, porządna niemiecka pani, którą poznałam przedwczoraj w nocy. I na tym się skończyły przyjemne uczucia.

Ale przypadek, mówi pani. Znowu się spotykamy i znowu w takich okolicznościach… Ale ma pani pecha. Jakiego pecha? W jakich okolicznościach???? Ja lecę zaraz do domu! Samolot jest odwołany, bo w Wiedniu jest burza i urwanie chmury. I właśnie zamknięto lotnisko. Zaraz oficjalnie o tym poinformuję.

Poinformowała. Tłum się zakołysał i wściekł.

Proszę mnie posłuchać, szepczę, ja tego drugi raz psychicznie nie zniosę. Ja tu przedwczoraj utknęłam na 14 godzin. Ja Monachium nienawidzę. Nie chcę u was być. Chcę do domu! Ja wszystko rozumiem, mówi pani z autentyczną empatią. Dlatego poczekajmy, aż wszyscy pójdą, spróbuję pani zorganizować pokój. Ja tu nie chcę spać! Chcę do domu! Rozumiem, ale najprawdopodobniej nie będzie już dzisiaj żadnego samolotu.

Nie, myślałam, to się nie dzieje naprawdę. To tylko zły sen. A kysz. Zaraz się obudzę.

To nie był sen.

Czekając na hotel, Godota, lepszą pogodę i cuda, w pogoni za Amy samolotem, wyleciałam ostatecznie o 23:40.

Przerobiłam też taksówkę. Ale nie zamieniłam z kierowcą ani jednego słowa. Miałam głęboko gdzieś wymiany kulturalne, towarzyskie, pieniądze, które mnie to kosztowało.

O 1:30 w nocy weszłam do domu.

Przywitał mnie mąż i ze szczęścia oszalał kot.

Wypadałoby jeszcze jakiś morał wysnuć.

Że lepiej nie wychylać nosa z domu?

I nie podróżować?

Albo że to germańska zemsta za pogłoski, że Lewy przechodzi do Realu? I w ogóle że mamy super drużynę?

Albo na przykład morał, że trzeba jeździć pociągiem? A jeśli już aeroplanem, to LOTem, a nie Lufthansą?

Bo przecież to niemożliwe, żeby mieć takiego pecha??? Prawda?

Przecież to tak niemożliwe, że aż kiczowate.

A może mi się to wszystko przyśniło?

Tylko wspomnienia zbyt realne:)

Wspaniałych wakacji i kształcenia na lepszym poziomie:)

TAGS
POWIĄZANE WPISY