Za każdym razem w podróży.
Za każdym razem w podróży.
Dalaj Lama mówi, że żeby żyć dobrze i się rozwijać, to trzeba raz w roku odwiedzić jakieś nowe miejsce. Ja w tej w tej kwestii jakoś spełnić się nie mogę. Coś tam mnie blokuje i tak –o- pożegnać się na kilka dni z dziećmi i raźno i samotnie przemierzać nieznane mi kontynenty nie umiem.
Ale nie narzekam.
Zostają mi liczne podróże z całą rodziną i te wzbogacają mnie emocjami równie intensywnie, jak mogłaby mnie wzbogacić wyprawa do Wielkiego Kanionu albo na Sri Lankę.
Po latach doświadczeń zauważyłam, że nasze wyprawy odbywają się według pewnego luźnego, ale jednak powtarzalnego schematu.
A w tym schemacie jest kilka rzeczy, które dzieją się za każdym razem. Takie niepisane prawa podróżnicze. Nieustannie się powtarzające.
1. Pierwsze prawo za każdym razem, czyli obsuwa musi być.
Podróżujemy tylko autem i zawsze na ostatnią chwilę. Jeśli w ogóle wyjedziemy.
I nigdy, ale to nigdy nie zgodnie z zaplanowanym terminem.
Bo przed podróżą jest zawsze najwięcej do załatwienia. Zapłacenia rachunków, wykonania najpilniejszych rzeczy, o których normalnie pies z kulawą nogą nie pamięta. Wykonania zaległych telefonów, wysłania kartek i maili z życzeniami. Trzeba naprawić półkę, która odpadła rok temu, posprzątać biurko. I iść na zakupy. Koniecznie na zakupy. Kilka razy. I kilka razy o czymś zapomnieć. Tak, żeby móc przed samym obsuniętym na maksa wyjazdem wyjść jeszcze raz.
Nie wiem, może to taka reisefieber dorosłych?
Jeśli umawiamy czwartek, nawet z najdrobniejszymi detalami, to i tak wiem, że wyjedziemy w piątek. A nawet jeśli ustalimy, że w piątek to wyjeżdżamy raniutko o piątej, to zastanie nas przed jedenastą.
I ja za każdym razem daję się nabierać na ten czwartek i pakuję walizki do auta, a potem jest akcja jedziemy jutro i trzeba znowu te manele przynosić do domu, przynajmniej częściowo.
Moja biedna siostra, która zawsze na mnie czeka, boi się już do mnie dzwonić, żeby zapytać, czy już jesteśmy w drodze. Wiesz, mówi, bo jak dzwonię, to zawsze się okazuje, że albo nie przyjedziecie, albo tylko na chwilę.
2. Drugie prawo za każdym razem, czyli zawsze czegoś zabraknie.
Przetestowałam siebie i już wiem, że niezależnie od tego, czy pakuję się i siebie i całość sprzętu wyjazdowego tydzień przed i z listą, czy godzinę przed i bez listy, to i tak mnie coś zaskoczy.
To znaczy na miejscu okaże się, że czegoś zapomniałam. Jak się skupię na ubraniach, to zapomnę o butach, jak na skarpetach, to zapomnę o kosmetykach.
Ostatnio dziecku żeńskiemu zapakowałam jedną tenisówkę, ale za to gumek do włosów i tiulowych kiecek było w sam raz. Benni na szczęście spakował się sam, więc jak się okazało, że jest 30 stopni, a on nie ma krótkich spodenek, to przynajmniej miałam jedną winę mniej.
Co nie znaczy, że żadnych wyrzutów sumienia, no bo w końcu mogłam przewidzieć temperatury. Nie mówiąc o tym, że trzeba było sprawdzić, a nie tylko całować z dumy, że już taki samodzielny.
3. Trzecie prawo za każdym razem, czyli jedzenie i lokomocje się łączą.
Chcę bułkę. Proszę. Chciałam dżem, a nie nutellę. Nie ma ogórka. Za dużo ogórka. Bułka za twarda. Jestem dalej głodny. Nie chcę banana! Chcę coś słodkiego. Niedobrze mi. Otwórzcie okno. Głowa mnie boli. Ojej i brzuch też. Zaraz wam przejdzie, syrop już działa. Mam taką chorobę lokomocyjną, że jestem w stanie zwrócić lancz, wiecie o tym? Pamiętacie jak jechaliśmy na narty? Pamiętamy, Bibi!!! Jessu, zatrzymaj się!!! Wypuść ich na chwilę, bo znowu będę łapać w ręce… Już mi lepiej… Jestem głodna. Ja też. Już nic nie ma???!!!
4. Czwarte prawo za każdym razem, czyli auto musi być na podróż umyte.
Logika tego prawa fascynuje mnie, ale tak jest i już. I to jest też prawo cząstkowe, które odpowiada za całość obsuwy. Jadę tylko na myjnię opłukać auto i zaraz ruszamy. I nie ma go dwie godziny. Męża. I stąd ta jedenasta w piątek, a nie piąta rano. Jak umówione.
I przyjeżdża tym lśniącym, pachnącym, nawoskowanym autem i myśli, że co? Że w takim stanie dojedzie???
No bo do auta ja, dwoje dzieci, torba żarcia, picia, czekoladek, dwie choroby lokomocyjne i moja cola w czasie drogi coraz bardziej wstrząśnięta.
I teraz był pomysł, żeby kota wziąć, ale na szczęście upadł…
A potem ma kryzys: jezuuuu moja tapicerka, to nie są dzieci… to potwory jakieś…przecież tak nie można…
I w drodze powrotnej robi to samo: na myjnię opłukać auto.
5. Piąte prawo za każdym razem, czyli powroty oczywiście też mają obsuwę.
Ból rozstania z kuzynostwem dzieci, za długa impreza rodziców i za każdym razem kończy się tak samo. Dzwonię i opowiadam, jak to na skutek nieprzewidzianych okoliczności i złośliwego losu utknęłam tysiące kilometrów od miejsca pracy na jakimś zadupiu i że będę jutro.
No i wsiadamy znowu do naszego pachnącego lawendą nawoskowanego auta z tym samym zestawem krusząco-klejącym i tak wracamy do domu.
Pełni wrażeń i emocji. Wykończeni. Posklejani jacyś tacy.
Gdzie ja bym coś takiego sama przeżyła. Minimalistycznie spakowana, nie spóźniona, gotowa do odkrywania zagadek i interpretacji sztuki współczesnej w jakimś pięknym muzeum. Niespocona, niewydarta, bez westchnień i szału, chyba, że z zachwytu nad jakąś futurystyczną rzeźbą, dajmy na to portugalskiego artysty.
Nuda.
Lato idzie. Będzie fajnie.
Ściskam serdecznie.