Ratunku, moje dzieci jadą na kolonię.
Ratunku, moje dzieci jadą na kolonię.
Stało się. Po dziewięciu latach symbiozy absolutnej, wyciągniętej, zeżartej, zagarniętej każdej komórki mojego ciała i duszy przez nienasycone stworzenia zwane moimi dziećmi, będę 12 dni sama. Bez nich.
B&B wyjeżdżają na kolonię. Pierwszy raz w życiu.
Powinnam się cieszyć i być dumna, że podjęli tę decyzję. Że chcą, mimo tego, że nigdy wcześniej takiego nie przeżyli.
No mogę szaleć ze szczęścia po prostu. Będę sama, wolna. Wszystkie komórki mojego ciała będą należeć tylko do mnie. Tylko włączyć Kazika i ryczeć sąsiadom: wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni. Wino, mąż i śpiew.
Moje łóżko. Męża łożko. Wreszcie we dwójkę. Nie w trójkę, nie w czwórkę albo w pokoju dziecinnym. U siebie, na swojej poduszce i kołdra znowu moja.
Pójdę na shopping. Będę wolno, wolniutko przemierzać przestrzenie Zary bez oglądania się, czy przypadkiem nie rozpieprzyli wystawy w drobny mak, co kiedyś miało miejsce w sklepie z akcesoriami wnętrz: huku rozsypujących się na tysiące kawałeczków pięknych, szklanych rzeczy nie zapomnę do końca życia. I nie będę też w amoku obszukiwać wieszaków w poszukiwaniu syna, który ukrył się kiedyś w kurtce i szukał go ze mną cały sklep.
Nie, tym razem totalny chill out i relax. A więc teraz nic się takiego nie stanie, nie spocę się i nie zestresuję i nie popłaczę. Z godnością i bez presji wyjdę z nową sukienką, torebką i butami. I jak przyjdę do domu to nikt mi nie powie: a dla nas co kupiłaś?
Będę codziennie nieśpiesznie chodzić na siłownię. A nie w ukryciu z iPada ćwiczyć z Chodakowską. O szóstej rano w sobotę, żeby zdążyć zanim wstaną. Bo jak już wstaną, to wiadomo: jesteś nasza, jest sobota i co będziemy dzisiaj robić? Czyli repertuar weekendowy.
I w ogóle będę później wstawać. Obowiązków będę miała mniej. Jak już sobie posprzątam, to mi starczy na tydzień, a nie na dwie godziny. To samo z praniem.
Zamilknę na kilka dni, ba, głos odzyskam całkiem. Bo przecież żadnych poleceń wydawanych i powtarzanych setki razy dziennie. Aż do wydarcia i histerycznego przejścia na ultradźwięki.
I będę jeść, kiedy chcę i to co chcę. Albo i w ogóle, jak mi przyjdzie ochota.
A jak ja się rozpiszę! Jak złapię ten flow, bo nikt mi nie będzie przeszkadzał, to tekstów na pół książki uzbieram.
Ale czad!
Powinnam tak sobie właśnie myśleć i planować. Wyluzowana, spokojna. Matka bez dzieci, coś jakby prawie sama na wakacjach.
Ale wczoraj coś mi się stało w głowę i myślę nieustannie:
ratunku, moje dzieci jadą na kolonię. Jak oni sobie tam poradzą???
Przecież tam nikt im nie będzie dwadzieścia razy dziennie rano i wieczorem mówił, że mają myć zęby. Jak nic wrócą ze zdewastowaną przez kolonijną próchnicę szczęką.
Nie będą się regularnie myć, a Bibi ze swoimi włosami do pasa, których czesanie olewa, to wróci w dredach. W najlepszej wersji z jednym wielkim kołtunem.
Mają tam jeździć konno. Na pewno ją jakiś koń ugryzie. Poniesie galopem.
A Benni i ten paintball w ofercie? Wróci pobity, posiniaczony. Straumatyzowany… Do osiemnastki go nie wyprostuję…
Woda w morzu taka zimna. A oni tacy bez lęku i odważni i cały dzień w tej wodzie mogą siedzieć. Pochorują się. Jak nic będzie jakaś infekcja.
A jedzenie? Jakie tam będzie jedzenie? Bibi nie je w ogóle chleba, zagłodzą mi ją.
Wieczorne dyskoteki? A jak on się tam nieszczęśliwie zakocha i i jakaś wyszczekana nastolatka złamie mu serce?
I w ogóle jak oni tam dojadą nad to morze z tą chorobą lokomocyjną?
Ratunku!
Moje biedne dzieci… Co ja narobiłam… A byłoby bezpiecznie. W przedszkolu i w świetlicy. Pod nosem i przewidywalnie.
I takie właśnie budujące mnie coraz bardzie wizje mam od wczoraj przed oczami. Wodzę za tymi moimi dziećmi smętnym wzrokiem, przytulam, mamroczę ze łzami w oczach, jak ja was kocham i wzdycham.
Im bliżej tej nieszczęsnej dla mnie kolonii i ich szczęścia z powodu wyjazdu, tym ja głośniej wzdycham.
Czy ja jestem nienormalna? Czy inne matki albo ojcowie też tak mają?
Przecież ja też byłam pierwszy raz na kolonii w wieku Bibi. I to całe trzy tygodnie. Przeżyłam, wróciłam. Nie wiem, czy regularnie myłam zęby, ale jakiś większych skutków ubocznych, poza tym, że bardzo spodobał mi się jeden chłopak, ale do końca kolonii mi przeszło, nie zauważyłam.
Ale chyba powoli już kumam, co ze mną jest. Ja mam po prostu Abschiedsschmerz. Ból rozstania, jak mawiali niemieccy romantycy. Samotności się boję. I tęsknoty za nimi.
I tego, co ja ze sobą zrobię przez te dwanaście dni, kiedy nic innego nie będę miała do roboty. Jak tylko zająć się sobą.
Bo to tak nagle, przez tyle czasu, to wcale nie jest taka łatwa sprawa.
Muszę sobie zorganizować jakąś szybką terapię, żeby nie oszaleć, zanim jeszcze nie wyjadą.
Pozdrawiam z lekkim przerażeniem.