Wszystko, co najważniejsze.
Wszystko, co najważniejsze.
Dawno temu siedzieliśmy w pewnej restauracji. Wysoko, na wzgórzu, na granicy austriacko-niemieckiej. Było późne, sierpniowe popołudnie. Gorące, dojrzałe powietrze. Wiatr, który miesza zapachy. Wszyscy opaleni, szczęśliwi, w ustach chłodny smak białego wina.
Wśród nas brat naszego przyjaciela i jego żona. On, dwa metry wzrostu, wygląd drwala. Ona, drobniutka Tajka sięgająca mu może do pasa. Podano nam jedzenie, a Sa, bo tak miała na imię, szybciutko zabrała się za obgryzanie prawie półmetrowej porcji żeberek. Jadła szybko, sprawnie obracając kostki swoimi drobnymi palcami. Jadła ze smakiem, łapczywie. I w wielkiej ilości.
-Czy ty musisz tyle jeść?– zapytał jej mąż.
Sa przerwała. Odłożyła żeberko, które miała w rękach. Oblizała palce. Zrobiła się cisza. Wszyscy czekali, co powie. Popatrzyła na niego i powiedziała swoim nosowym głosem:
-Żyje się tylko raz.
I wróciła do swojej żeberkowej uczty.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
Nasz śmiech było słychać jeszcze długo tego wieczoru.
Spacyfikowaliśmy wtedy czas. Przestał tykać. Nie było przed i po, tylko tu i teraz.
To było wiele lat temu. Ale do dzisiaj pamiętam miejsce, w którym byliśmy. Widok z góry. Zapach wiatru, słońca, palce na chłodnej lampce do wina.
I to jedno ważne zdanie Sa.
Żyje się tylko raz.
Życie to proces. Nieustanna zmiana. Przychodzą na świat dzieci, patrzymy na ich malutkie twarze i zastanawiamy się, kim będą. W przedszkolu chcemy być strażakiem, batmanem i Anną z Krainy lodu.
W szkole szukamy tożsamości, miłości na resztę życia i miejsca, gdzie można być. W korporacjach albo na swoim: awansu i świetnych zleceń. Żeby móc lepiej żyć. Kupić mieszkanie, zbudować dom, wyjeżdżać dwa razy do roku na urlop.
Najpierw dużo konsumujemy, potem się deminimalizujemy. Rozwijamy się, potem zwijamy i wracamy do pierwotnego ja i akceptacji siebie. Od all inclusive do agroturystyki.
Ruch.
Szukamy, biegniemy, wyglądamy w przyszłość. Nogi jeszcze tu, a głowa, jak w kreskówkach, już dwa metry przed nami. I wyżej i dalej.
Ja też chciałam mieć karierę. Grubiutki portfel. Ustabilizowane życie i zaliczone wszystkie piękne kraje.
Nie poszło. Z dyplomem studiów w kieszeni i wspomnieniem domu i rodziny, których już nie było, wylądowałam w innym kraju. I zaliczyłam jeszcze raz pytania tożsamość i tego, gdzie chcę być. A potem, po wielu trudnych przejściach, jeszcze raz.
Wiele lat temu, jeszcze przed tym letnim wspomnieniem, usłyszałam od pewnego lekarza, żebym w ogóle wybiła sobie z głowy, że zostanę kiedykolwiek matką. (Od lat cierpię na przypadłość, dzięki której co roku zamykają mnie w rurze. Na twarz dodatkowo zakładają klatkę Hannibala Lectera, a na uszy słuchawki. I monitorują mi mózg.)
Lekarzowi uprzejmie podziękowałam za empatię w przekazie i troskę i postanowiłam poszukać innego.
I całe szczęście. System wyparcia, czyli nie-przyjmuję-tego-do-wiadomości zmienia czasem życie.
Prawie dziewięć lat temu przyszedł na świat mój syn. Dwa lata później moja córka.
Patrzę na ich czupryny. Przytulam, krzyczę, całuję, wydaję setki poleceń dziennie. Nieustannie się boję i zamartwiam. Rozmawiam o sprawach ważnych i bardzo ważnych. Wściekam, zwalniam, znowu przytulam.
Jak każda matka mam setki nieprzespanych nocy i wyrzutów sumienia z powodu braku czasu. Nie wiem, kiedy ostatnio byłam w kinie na filmie nie dla dzieci.
Portfel nie przytył. Wręcz przeciwnie. Minimalistką nie zostałam z wyboru, tylko życiowej sytuacji. Choć w sumie wyszło mi to na dobre. Nosa nie wysuwam poza Europę, bo dalej mnie nie stać. I to też jest okay.
Kariery nie zrobię. Może tak naprawdę nigdy to nie było aż tak ważne. Miałam raz też pomysł w drugą stronę. Chciałam zostać praktykującą buddystką, ale poległam z miłości do wina.
I kiedy siedzimy wieczorami razem przy stole, a nie ma tych chwil wiele, bo ciągle któreś z nas się rozłazi, to wiem, że na wyciągnięcie ręki mam wszystko, co najważniejsze.
Bo między jednym planem a drugim, zdobywaniem gór, osiąganiem sukcesów i skokami na banji w jakimś pięknym kraju, odbywa się życie.
To, które ma się tylko raz.
Złożone ze słów i gestów. Z latającego na wszystkie strony parmezanu, bo synek centralnie kichnął w talerz. Z cierpliwej, a czasem nie, tysięcznej odpowiedzi na to samo pytanie córki. Z leżenia pod drzewem i zachwytu nad przeczytaną książką. Ze smaku właśnie zerwanych przypraw rzuconych na patelnię. Z nocnych rozmów z przyjaciółmi i słuchania razem muzyki.
Ze strachu o dziecko, które pierwszy raz zakłada rolki. Z dumy, że się nie poddaje mimo upadków. Z kłótni o różnicę zdań z mężem. I wspierania się w trudnych chwilach. Witania się ciągle czule. A czasem w ogóle.
Życie składa się z tego, co się właśnie odbywa. Ze zrobionego zdjęcia. Napisanego wyrazu. Emocji. Z nadstawionego ucha. Ze skupienia.
Z tego, co nijak nie łączy się z planami, kupnem, zrobieniem, osiągnięciem i zdobyciem.
Wszystko, co najważniejsze jest na wyciągnięcie ręki.
Dobrze o tym nie zapominać, bo żyje się tylko raz.
Ściskam serdecznie.
Poruszyło, zainteresowało, oburzyło? To poklep mnie proszę wirtualnie po plecach: możesz użyć do tego którejś z ikonek mediów społecznościowych. Albo posłać mój tekst dalej. Albo zostawić swój komentarz. Dyskusje wzbogacają. Czasem zmieniają świat.
Zdjęcia: Pixabay, archiwum prywatne,