Relacje małe i duże Życie w zachwycie.

Rodzic helikopter to ja. I jeszcze gorzej.

12 maja 2016

Rodzic helikopter to ja. I jeszcze gorzej.

Czy wasze dzieci wiedzą, co to jest trzepak? I czy robicie im kanapki, bo idą na podwórko? Ponieważ to oczywiste, że wrócą brudne i szczęśliwe dopiero, jak się ściemni? Po wielu godzinach?…

Ja moim dzieciom ostatnio objaśniłam, co to jest trzepak. (Ok. Tego akurat mieli prawo nie wiedzieć. Mieszkam w kraju, w którym jakbym trzepała dywan, to zaraz sąsiedzi wezwaliby policję za zakłócanie spokoju. Więc na wszelki wypadek trzepaków nie ma.)

Ale kanapek im nie robię. Muszą się meldować co jakiś czas. To oczywiste. Gdzie są i czy wszystko w porządku. I oczywiste, że wrócą zanim się ściemni… Jak się nie zameldują, biegam z rozwianym włosem po podwórku i szaleję z rozpaczy.

I złapałam się na tym, że wysyłam im na ogół komunikaty na co mają uważać. I czego nie robić. Żeby im się nic nie stało.

Nie wspinaj się na drzewa, bo spadniesz.

Nie jeździj za szybko na deskorolce.

Nie huśtaj się za wysoko.

Nie oddalaj się. 

Same zakazy. Genialny przekaz.

Bardzo prosty: świat jest cholernie niebezpieczny. Bój się. Dobrze, że masz mnie.

I wiecie, jak się na ogół kończą te w dobrej wierze formułowane komunikaty?

Łup, spadło z drzewa i roweru. Rozbiło kolano i oczywiście, że pojechało tam, gdzie pojechać nie mogło.

(I nie wnikam, czy to samospełniająca się przepowiednia, czy też inna przypadłość naszej podświadomości, która nie akceptuje słowa nie i wykonuje resztę polecenia. Chociaż to miałoby sens… Kończy się zawsze na tym, co miało się nie stać. I czemu chciałam zapobiec, jako bardzo troskliwa rodzicielka.)

Czy mi całkiem odbiło, czy czytam za dużo gazet? Albo może świat dzisiaj jest naprawdę taki nieobliczalny?

Nie, nie odbiło mi. To znaczy odbiło, ale nie tylko mi. Nie jestem sama. Jest nas więcej.

Skutecznie zmierzam w kierunku bycia najgorszą rodzicielską mieszanką: rodzica helikoptera i rodzica w wiecznym strachu.

Jestem jak Black Hawk i Kubuś Fatalista w jednym.

Ten rodzaj został opisany przez psychologów już jakieś kilka lat temu i rozłazi się sam, niczym stonka ziemniaczana zrzucona kiedyś przez ZSRR na polskie wybrzeże.

Kto to taki? 

Przerażony rodzic wisiadło (copyright moje).

Krąży nad dziećmi, z amerykańską precyzją i europejskim wyrafinowaniem. I chroni je przed wszystkim i wszystkimi. Najlepiej przed życiem w ogóle.

Gdyż wydaje mu się, że robi swojemu dziecku dobrze.

Dobrze???

Zamknijcie oczy i wróćcie do swojego dzieciństwa. 

Domy na drzewach, pokrwawione kolana, kryjówki w śmietnikach. Podchody. Czyli nie ma mnie cały dzień, bo śledzę z moją drużyną. Albo jestem śledzona.

Górki, na których kwitły stokrotki. Alergia taka, że smarki do ziemi. Ale wtedy jeszcze nikt nie wiedział, co to jest (ale wiedzieliśmy, co to pszczoły…). Wycierało się nos i biegło dalej. Po szkole klucz na szyi i czekamy na mamę i tatę. Latem: kolonia albo survival w postaci obozu harcerskiego i żadnego kontaktu z domem. Mycie raz na tydzień po ciemku w mazurskim jeziorze. Przez trzy tygodnie.

Co z tego znają nasze dzieci?

Nic.

Znają, jak następuje:

Otoczone osiedla i place zabaw. Powietrze dozowane-na dworze tylko godzinę, żeby się nie przeziębić. Chuchanie i dmuchanie. Jak niższa ocena w szkole, to natychmiast akcja ratunkowa w postaci korepetycji. Znajomość drzew genealogicznych wszystkich znajomych naszych dzieci.

Żadnego klucza. Tylko GPRS. Telefon na czwarte urodziny w prezencie. Na wakacje tylko all inclusive do Turcji. Z 24 godzinną obstawą. A jeśli nawet jakaś kolonia, to opiekunowie na facebooku przemycają zdjęcia, żeby uspokoić roztrzęsionych rodziców.

Moje młodsze dziecko było w tym roku na obozie zimowym. Dni pięć. No nawet nie całkiem, bo w poniedziałek wyjechała, a w piątek w południe już ją ściskałam ze wzruszeniem.

Byłam gotowa zrobić aferę organizatorom, ponieważ dopiero po trzech dniach (po trzech dniach!) przyszła-zaledwie jedna-fotka roześmianej twarzy mojego dziecka. Po trzech dniach!!!

Robimy naszym dzieciom krzywdę. Ja robię. Złapałam się na tym. Taki monitoring i bodyguarding bez przerwy wcale nie rozwija. Wcale nie uczy. I nie chroni. Wręcz przeciwnie. 

Dlaczego?

1. Ponieważ odbieramy dziecku szansę poznawania świata. Dzieci uczą się tylko przez doświadczenie. I jak mówi stara zasada zimnego chowu: jak nie dotknie ognia, to nie uwierzy, że parzy. Nie przez ustny przekaz.

2. Zabieramy dziecku umiejętność bycia za siebie odpowiedzialnym. Wszystko robimy za nie. Organizujemy. Współtworzymy. Nie uczymy podejmowania decyzji. I przede wszystkim skutków samodzielnych decyzji.

3. Dajemy wizję świata, który nie istnieje. Chronimy przed wszystkim złem. Które w życie jest wpisane. Tak samo jak cierpienie. Jakkolwiek je definiować.

4. Pozbawiamy dziecko instynktu. Bardzo ważnego narzędzia do eksploracji świata. Ostrzegając przed wszystkim, jesteśmy jak mistrzowie curlingu. Ci, którzy z miotełką zbierają wszystkie okruszki przed kamieniem, żeby tylko bezboleśnie dotarł do celu.

5. I wreszcie: produkujemy zahukane dzieci. Które wszystkiego się boją. Nie potrafią podejmować decyzji. Będzie im bardzo źle w życiu, jak już będą dorośli.

W czasie, kiedy pisałam ten tekst, otwierałam przynajmniej 10 razy drzwi. 

Ponieważ potomstwo na podwórku.

Pić. Rower. Przebrać się. Siku. Deskorolka. Pić. Jeść. Przebrać się. Jestem (matko, nareszcie…).

Za każdym razem łapałam się na tym, że jedyne, co chcę im powiedzieć to znowu: uważaj na siebie, nie odchodź za daleko, etc.

Formułowanie zachęcających do zabawy i odwagi komunikatów jest mega wyzwaniem. 

Baw się dobrze.

Udanej zabawy.

Idźcie, eksplorujcie! (albo po prostu nic nie mów, tylko pocałuj i uśmiechnij się…)

Cholera, wiecie, jak to trudno przechodzi przez gardło? Dziś się udało, ale jeszcze dużo pracy przede mną, żeby się stało nawykiem.

Czego i wam życzę. Jeśli się też tu odnajdujecie.

Pozdrawiam mocno.

TAGS
POWIĄZANE WPISY