A jak pieprzona ambicja.
A jak pieprzona ambicja.
Czy chcielibyście, żeby o waszych dzieciach mówiono, że są ambitne?
A o was samych? Jesteście ambitni? Co udało się wam osiągnąć dzięki ambicji? Dobry zawód, nową pracę, lukratywny kontrakt, przebiec maraton?
Z tą ambicją to nie jest taka łatwa sprawa. Bo po pierwsze zmienił się jej użytek. Czego innego chcemy i inaczej jej używamy. Tak społecznie.
Po drugie łatwo przekroczyć granicę i wtedy to już nie jest ambicja, tylko szybka droga do depresji. Serio.
Zacznijmy od definicji. Według PWN ambicja to silne pragnienie osiągnięcia sukcesu lub osiągnięcia doskonałości.
A dalej: poczucie godności własnej.
I tu jest pies pogrzebany.
W tej godności własnej.
Ponieważ ambicja to piękna cecha. Pcha nas do przodu. Rozwija, wyznacza cele i potem pozwala do nich dotrzeć. To jest to słownikowe wyjaśnienie. Jeśli skupimy się na osiągnięciu sukcesu (od doskonałości niech was i mnie ręka jakaś boska strzeże).
Ale żebyśmy też na mecie czuli się spełnieni, potrzebna jest to piękne określenie godność własna. Czyli akceptacja siebie jako pewnej wartości.
Bo możesz zdobywać góry i morza, piąć się w hierarchii korposzczurowej, z maratonu przeskoczyć na ultrasa. Ale jeśli nie ma w tobie poczucia własnej wartości, to zawsze będzie ci za mało.
Możesz mieć szafę pełną dyplomów, szufladę roleksów i garderobę louboutinów jak Carry Bradshow z Seksu w wielkim mieście, ale nie będzie cię to cieszyć. Będziesz chcieć następnych i następnych rzeczy.
I nigdy nie spoczniesz.
Będziesz żyć zdobywaniem i kolejnymi sukcesami. Które nigdy nie dadzą ci satysfakcji.
Będziesz po prostu bez wytchnienia gonić za swoją wymarzoną wersją siebie, wierząc, że jest o, tam, na tym właśnie szczycie.
Skucha.
Na tym jej nie ma. I na następnym też nie będzie. I tak do zwariowania.
Pomyślałam sobie o tej pieprzonej ambicji (i już wiem, że to nie ona pieprzona, tylko ja popieprzona) patrząc też na siebie.
Średnio co dwa lata nowe wyzwania. Odkąd pamiętam. Pracę muszę zmienić, kurs nowy zaliczyć, wyzwanie jakieś podjąć. Ulepszyć się, polepszyć, rozwinąć.
I sam proces fajny. Tylko na mecie żadnej radości. Bo ja ciągle ta sama. Z ego wielkości Plastusia. Malutkie z wielkimi uszami. Nasłuchujące, czy ktoś mnie chwali. I nawet jakby chwalili pod granicę układu słonecznego, to i tak nie będę się lubić.
What a fish…
Pomyślałam sobie któregoś dnia, cytując ulubionego Youtubera syna.
Przecież nie ucieknę od siebie.
I dlatego zrobiłam sobie jeszcze jeden challenge. Ze sobą.
Czyli Me, myself and I.
Mam ambicję polubić siebie. Już od długiego czasu. I to jest cholernie trudna góra do zdobycia. Nie wiem, czy nie najtrudniejsza.
Często się zatrzymuję i myślę: a to może jakiś nowy kursik? Studia podyplomowe? Kurs wysublimowanego gotowania (to akurat by się przydało…).
Nie. Żadnych takich. Jak chcesz się rozwinąć, to kup sobie książkę. Usiądź wieczorem, co najwyżej usmarkaj się czytając biografię Jobsa. Ale żadnych ucieczek do Tybetu.
Na dobranoc poklep się po ramieniu i podziękuj sobie za siebie samą.
Bo do cholery, czy ja się jeszcze kiedykolwiek wydarzę?
Albo moja rodzina?
W ogóle całe moje życie? W tej wersji i postaci…
No chyba nie.
Nawet karma mi tego nie załatwi.
I co do zmiany użycia ambicji: taki jakiś ten świat szybki i konsumpcyjny. I my też szybko tak i z konsumpcją o tej ambicji.
Dom, BMW, ten roleks i kilka języków. I jeszcze jak za tym stoi ten brak sympatii do siebie, to obciążamy tym dzieci…
A gdyby tak mieć więcej ambicji do wartości?
No tak na przykład mieć ambicję do bycia po prostu dobrym człowiekiem. Mieć ambicję do bycia wystarczająco dobrym rodzicem (nie świetnym). Mieć ambicję być dobrym partnerem, partnerką.
Mieć od dzisiaj ambicję pod tytułem więcej czasu dla rodziny. Słuchania tego, co mają do powiedzenia dzieci. Uważnie.
Mieć ambicję mniej się na wszystko wku^%#*ać. Mniej potrzebować.
I jak już ma się siebie i wartości pozbierane co kupy, to można startować z marzeniami i być i mieć.
Bo do tego jest potrzebna zdrowo pojęta ambicja. Która pomaga to wszystko zrealizować. I wtedy nie trzeba nieustannych pochwał. Uznania naokoło i nie trzeba się z niczym obnosić.
Zdobywamy szczyt i jesteśmy po prostu szczęśliwi. I leżymy na nim przez jakiś czas gapiąc się w słońce. Tak długo, jak będzie potrzeba. I może po jakimś czasie zaczniemy się szykować do zdobycia następnego.
A może i nie. Bo okaże się, że tyle, ile mamy, akurat wystarcza, żeby być szczęśliwym.
Ze sobą. Z dziećmi. Partnerem albo partnerką i całym światem.
Tego wam i sobie bardzo życzę.
Ściskam serdecznie.