Dziesięć razy tysiąc, czyli kot, blog i życie w zachwycie.
Dziesięć razy tysiąc, czyli kot, blog i życie w zachwycie.
Właściwie to miałam bardzo dokładnie zaplanowany ostatni niedzielny poranek. Że wstanę rano, pobiegnę w siną dal. Spocę się i uszczęśliwię. I zwarta i pełna sił usiądę do pracy. Żeby przygotować jakąś bardzo piękną grafikę. Z drażniącym w oczy lśniącym napisem:
MAM TYSIAKA!!! Jeeeeee!
Czy coś w tym stylu.
Bo kładąc się w sobotę wieczorem spoglądałam na licznik na fejsbuku i tam wybijało 990 coś polubień mojej strony.
Jeeeeee! O matko, nie wierzę.
Ale stało się inaczej. Cały mój misterny plan wziął się za pas i wyszedł.
Po pierwsze nie wstałam pobiegać. Nie i już. Ciało odmówiło posłuszeństwa, nie podniosło się. Psyche postukała się w głowę i szepnęła: pogięło cię? W niedzielę o szóstej rano??? Mowy nie ma!
Wobec takich przeciwników pozostałam bezradna. I skończyłam jak zwykle: z kawusią i dziećmi po bokach i chuchami prosto w twarz tak cię kocham.
Potem przyszła pora śniadania. Posprzątanie po śniadaniu i zwyczajowe krótkie w ogóle posprzątanie mieszkania.
Potem znana już rozpacz i pogawędka na temat kota i jeszcze kilka innych ekscytujących rozmów. A potem wyszliśmy w celach towarzyskich i wróciliśmy wieczorem.
I kiedy już położyłam dzieci i wycmokałam na dobranoc. I znowu wycmokałam na dobranoc i wreszcie zasnęli, to mogłam się nareszcie zająć moją wspaniałą grafiką.
Ale nie mogłam.
Gdyż fejsbukowy licznik pokazywał właśnie grubo ponad tysiąc. Nie trafiłam z timingiem.
Dziesięć tygodni razy tysiąc.
Mój blog oficjalnie istnieje dziesięć tygodni.
I ponad tysiąc osób zdecydowało, że poświęcą mi swój cenny czas i od czasu do czasu zerkną, co ja tutaj piszę.
Wow. W najśmielszych planach nie zakładałam takiego wyniku.
Dziękuję. To takie tłuściutkie, pękate dziękuję, gdzie D ma czekoladowy brzuch.
Dużo się wydarzyło przez te dziesięć tygodni.
Po pierwsze założyłam bloga. No, to jest jasne.
Nie, blog jest po drugie.
Bo po pierwsze, to od dziesięciu tygodni wszystko kręci się wokół kota.
Którego jeszcze u nas nie ma. Kot urodził się krótko przed debiutem pisarskim i w sobotę wreszcie będzie już u nas. W domu i na stałe.
Kot, a właściwie kotka, zawładnęła czasem, emocjami (od euforii po rozpacz) i przestrzenią i przyszłością. Będzie spała u mnie! Nie, u mnie. Jak ona zadrapie moją kanapę, to będzie kotem tarasowym, obiecuję ci!
Niczym niewzruszona rozwiązuję te konflikty (zobaczymy, gdzie jej będzie najlepiej) i uspokajam niczym Freud (co ty masz z tym lękiem o kanapę? Może to gdzieś w dzieciństwie leży…?) i snuję sobie swoje plany.
Tak, tak, ja też mam jeden w związku z tym kotem. Tylko rodzinie o tym nie mówię.
Otóż mam plan, że kot pokocha stukot klawiatury i najbardziej to będzie lubił spać koło mnie.
Tak będzie romantycznie pisarsko. Noc, świeczka, rodzina pogrążona w błogim śnie. A ja tu tworzę arcydzieła blogosfery, a mruczący kot z kocim zachwytem się temu przygląda.
Noc, bo pisanie zajmuje trochę czasu. Tego nie wiedziałam, jak planowałam ujawnić się z moją sympatią do słów i opowiadania historii.
Teraz już wiem. Znacznie później chodzę spać. Pierwszy raz w życiu to mąż wieczorem mówi dobranoc, nie ja. I jeszcze wcześniej wstaję. Co akurat lubię. Luksus pod tytułem cała kanapa dla siebie i nogi na stole przy kawie. Bezcenne.
Jestem jeszcze bardziej nieogarnięta. Co akurat zaletą nie jest. I jeszcze bardziej planuję bez planownika wierząc, że mój umysł wszystko zniesie i zapamięta. Na razie udało mi się kilka razy zgubić klucze i portfel i proporcjonalnie kilka razy odnaleźć. Więc nie jest źle. Dzieci ciągle zaprowadzam, tak gdzie mają być i przyprowadzam ponownie. Brawo ja.
Dostałam się na Blog Conference Poznań, co jest dla mnie ogromnym sukcesem. Bo zgłosiłam się tam będąc zaledwie cztery tygodnie online. To dopiero fantazja! Albo arogancja…?
Jak zwał tak zwał, ale od tygodnia wymachuję ołówkiem i mruczę: Poznaniu, przybywam!
Jak wystartowałam z pisaniem, założyłam sobie po cichu, że do końca roku będę miała mój pierwszy tysiąc, który powie like it, czyli warto poczytać.
A to, co się wydarzyło do ubiegłej niedzieli, to nie ogarniam.
Jestem dumna. Jestem wzruszona. Jest moc do opowiadania dobrych historii. I to jest piękne.
Jestem jeszcze bardziej gwiazdą rocka w domu. Dzieci podpowiadają, co mam pisać. Mąż też ciekawy, co tam się akurat tworzy.
Życie w zachwycie.
Między jednym, codziennym kłopotem a drugim, troskami i ciągłym brakiem finansów, odkrywam wspaniałe chwile. Które warto zatrzymać i zamnknąć w słowach.
Dobrze mi tu na blogu i zamierzam tu jeszcze sporo poszaleć. Z kotem na kolanach.
I bez planów.
Dam się zaskoczyć.
Dziękuję Wam i idę na naleśniki. Zasłużyłam.
Najpierw muszę je sobie zrobić.
Pozdrawiam wszystkich wspaniałych Czytaczy. Love.
Poruszyło, zainteresowało, oburzyło? To poklep mnie proszę wirtualnie po plecach: możesz użyć do tego którejś z ikonek mediów społecznościowych. Albo posłać mój tekst dalej. Albo zostawić swój komentarz. Dyskusje wzbogacają. Czasem zmieniają świat.